Dolina Karakolu i wycieczka (prawie) pod lodowiec

Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o nazewnictwo, to Kirgizom zdecydowanie brak fantazji. Patrząc na mapę polskich gór widać od razu, że nasi przodkowie trochę się napracowali: owszem, powtarzają się Jaworzyny i Łysogóry, ale generalnie pula nazw jest dość różnorodna. A Kirgizi? Kirgizi wzięli kilka podstawowych kolorów i form rzeźby terenu, połączyli je w losowy sposób i tak ponazywali absolutnie wszystko w swoim kraju. U stóp Tienszanu, w pewnej odległości od imponującego Issyk Kulu, założyli miasto Karakol, nad rzeką Karakol, wypływającą z doliny Karakol, na końcu której znajduje się masyw Karakol ze spływającym z niego lodowcem Karakol.

Tam właśnie się wybraliśmy. A co konkretnie w języku Kirgizów to oznacza? Cóż, Czarne Jezioro. Tyle że pośród wszystkich możliwych form rzeźby terenu żadnego czarnego jeziora tam nie widzieliśmy.

Karakol, zwany za czasów Związku Radzieckiego Przewalskiem (od nazwiska Przewalskiego, rosyjskiego wojskowego i badacza Azji Centralnej), jest obecnie głównym ośrodkiem turystyki górskiej w Kirgistanie i bazą wypadową dla wysokogórskich wypraw. Turyści pojawiają się albo latem, kiedy pogoda jest najlepsza na górskie wycieczki, albo zimą, żeby jeździć na nartach. Jesienią nie widać ich praktycznie wcale, mimo że jesienna przyroda jest naprawdę piękna.

Sam Karakol, mimo bajecznego wręcz otoczenia, jest smutny i przygnębiający. Zewsząd widać wyrastające ponad dachami niskich domów wiecznie ośnieżone wielotysięczniki Tienszanu, ale w samym mieście nie ma nic ciekawego. No może oprócz pomnika Lenina, ale ten karakolski ma taki sam wyraz twarzy jak we wszystkich innych postsowieckich miastach. Widać natomiast więcej niż gdzie indziej pijaków i bezdomnych, którzy walają się po ulicach.

Tuż za miastem, na południe, zaczyna się Park Narodowy – oczywiście Karakolski. Jego główną część stanowią dwie równoległe doliny, rozdzielone wysokim pasmem górskim. Tam, tuż poniżej przełęczy, znajduje się zjawiskowe jezioro Ala-Kul (położone 3560m n.p.m.!) i to tam kieruje się największa liczba turystów, którzy do jeziora dochodzą albo jedną, albo drugą doliną. Dolina położona bardziej na wschodzie oferuje gorące źródła, ale zaczyna się spory kawałek od miasta, a do tego trzeba pokonać wysoką przełęcz, aby dotrzeć nad jezioro. Dolina zachodnia ciągnie się niemalże w linii prostej przez 30km od szczytu, wzdłuż rzeki aż do miasta – wszystkich o tej samej nazwie: Karakol. Mniej więcej w połowie długości doliny w bok odbija ścieżka prowadząca nad jezioro.

Po spędzeniu nocy w mieście skierowaliśmy się właśnie do doliny rzeki Karakol. Pod bramę parku dojeżdża marszrutka numer 101 (należy pytać o Gornołyżną Bazę) i nią właśnie pojechaliśmy – jest to zdecydowanie najrozsądniejsza opcja, jeśli chodzi o czas i koszt. W budce przy bramie nie zastaliśmy nikogo – chociaż wiedzieliśmy, że trzeba tam zapłacić za wejście. Poczekaliśmy chwilę i w końcu sobie poszliśmy.

Kawałek dalej zatrzymaliśmy się, żeby przepakować plecaki i jakoś sensownie ułożyć zapas jedzenia, który mieliśmy w reklamówce. Zauważyli nas panowie jadący do bazy narciarskiej i zaproponowali nam podwózkę. Kiedy już załadowaliśmy wszystkie bagaże i ruszyliśmy w drogę, dogonił nas parkowy samochód. Nie mamy pojęcia, gdzie wcześniej podziewał się pan stróż, ale w końcu udało mu się dopaść zagranicznych turystów i ściągnąć haracz za wejście do parku. Opłata to 250 som, czyli jakieś 14 zł od osoby. Daliśmy panu banknot o nominale 1000 som, bo tylko taki mieliśmy, ale oczywiście nie zabrał ze sobą pieniędzy, żeby wydać nam resztę, musiał więc wysłać kolegę z powrotem do budki. W międzyczasie zauważył jeszcze, że mamy ze sobą namiot (dodatkowe 150 som), ale kolega nie przywiózł ze sobą drobnych, więc nam się upiekło.

Panowie jechali do położonej niedaleko bazy narciarskiej, więc wysadzili nas na rozjeździe dróg. Znajduje się tam wioska i przez pierwsze kilometry szlak wiedzie wzdłuż zabudowań. W końcu stają się one coraz rzadsze, aż w końcu pastwiska przechodzą w gęsty iglasty las.

Od bramy parku do miejsca, gdzie odbija ścieżka prowadząca nad jezioro, jest jakieś 15km i 800m przewyższenia. Z plecakami jest to dobre kilka godzin marszu. Droga ciągnie się wzdłuż rzeki i jest przejezdna dla terenówek, ale miejscami jest bardzo błotnista lub wręcz przeciwnie – biegnie przez skalne rumowiska. Jako że od zachodu dolinę ogranicza ściana gór, to słońce chowa się bardzo szybko, a zaraz potem robi się dużo chłodniej. My wyruszyliśmy dobrze po południu, namiot rozbijaliśmy więc już po ciemku.

Tuż za miejscem, gdzie odbija ścieżka na Ala Kul, dolina staje się szersza i znajduje się tam przyjemne miejsce biwakowe – polowa toaleta, zielona trawka, strumyk z czystą wodą oraz znaki na każdym kroku przypominające o konieczności opłacenia biletu wstępu. Stoi tam nawet mała, zamknięta na kłódkę jurta, będąca własnością obsługi parku.

Z samego rana sprawiliśmy sobie owsiankę i po przyjrzeniu się mapie, postanowiliśmy kontynuować wędrówkę wzdłuż doliny, na której końcu znajduje się lodowiec. Zostawiliśmy namiot, wzięliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Trasa była piękna, lecz dość długa, przez co także trochę monotonna. Ścieżka wspinała się łagodnie do góry, a do pokonania mieliśmy dystans 15km i około 900m przewyższenia. Początkowy odcinek praktycznie cały czas wiódł wzdłuż rzeki. Na przemian wchodziliśmy do lasu albo wychodziliśmy na łąkę.

Na ok 2900 m n.p.m. las zastępują niskie zarośla, zwane przez Kirgizów „arcza”, wyglądem przypominające trochę tuje. Arcza stanowi bardzo ważny element kirgiskiej kultury: gałązkę kładzie się na talerzyku w kącie ubikacji i pali jak kadzidełko, przez co cały kibelek wypełnia przyjemny, leśny zapach.

Rzeka w końcu zniknęła pod skałami, albo bardziej pod wielkim zwaliskiem czarnych głazów, zagradzającym całą dolinę. Nie zastanawialiśmy się jakoś szczególnie, skąd nagle taka ilość kamieni pośrodku doliny. Dopiero gdy wdrapaliśmy się na nie, uświadomiliśmy sobie, czym tak naprawdę są. Zajęło nam to jednak chwilę, bo najpierw oniemieliśmy z wrażenia, a potem musieliśmy jeszcze ochłonąć.

Po drugiej stronie rumowiska roztaczał się już widok na zupełnie inny świat. Na wprost przed nami wyrastała wielka, majestatyczna góra – szczyt Karakol, sięgający 5216m n.p.m. Ze zbocza spływał stromo lodowiec o tej samej nazwie, z którego jęzora źródło brała rzeka… również o tej samej nazwie, jak się pewnie domyślacie.

Według mapy od czoła lodowca dzieliło nas jeszcze jakieś 7 czy 8km. Pomiędzy nim a nami natomiast rozciągały się poprzecznie wały kamieni, takie same, na jakim właśnie staliśmy, każdy po kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów wysokości. To była morena czołowa – na tak ogromną odległość rozrastający się okresowo lodowiec potrafił wypchnąć setki ton skał.

Ruszyliśmy dalej w stronę lodowca, na przemian wdrapując się i złażąc z kolejnych wałów moreny. Trudno było je zliczyć. Z każdą chwilą lodowiec rósł w oczach, ale wciąż wydawał się niesamowicie odległy. Rzeka ponownie się pojawiła i meandrowała wśród skał. W zagłębieniach widzieliśmy także skute lodem niewielkie stawy. Może któryś z nich był tym mitycznym „Czarnym Jeziorem”? Wszystkie jednak wydawały się zbyt liche i jakoś zbyt mało czarne, żeby na ich cześć nazywać wszystko dookoła.

Doszliśmy ledwie do połowy moreny, kiedy w końcu stwierdziliśmy, że jednak lodowiec tego dnia będziemy podziwiać jedynie z oddali. Według naszych wyliczeń jeśli poszlibyśmy choć o krok dalej, to do namiotu dotarlibyśmy już po zmierzchu. Wiedzieliśmy, że wtedy zrobi się dużo chłodniej, a ścieżka może stać się śliska. Westchnęliśmy jeszcze raz czy dwa nad majestatem gór i zawróciliśmy.

Do obozu schodziliśmy z nadzieją, że prognoza pogody zapowiadająca opady śniegu na następny dzień jest błędna i że następnego dnia pogoda dopisze. Z samego rana zamierzaliśmy udać się nad położone ponad 1000m wyżej jezioro. Niestety nasze nadzieje szybko zostały rozwiane: gdy dotarliśmy do namiotu, zobaczyliśmy wśród drzew wątłe światełko. Poszliśmy sprawdzić, skąd się wzięło. Okazało się, że nieopodal rozbili się dwaj Izraelczycy, którzy właśnie stamtąd wrócili. Według ich relacji śnieg sięgał do ud, więc przedzieranie się przez zaspy zajęło im wiele godzin. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować.

Resztę wieczoru spędziliśmy gotując zupę na ognisku, albo bardziej próbując te ognisko rozpalić. Chociaż do dyspozycji mieliśmy sam świerk nasycony żywicą, to na mrozie zupełnie nie chciał się palić. Zdecydowanie było to najbardziej pracochłonne ognisko w naszych karierach. W końcu jednak się udało.

Nastawiliśmy budziki na nieludzką 6:00 rano i po kolacji poszliśmy spać. Kiedy rano wychyliliśmy głowy z namiotu, było jeszcze ciemno. Bez problemu dostrzegliśmy jednak, że nasza prognoza była niewłaściwa – śnieg spadł już w nocy, a nas otaczało białe mleko. Chociaż śniegu nie przybyło wcale dużo, to i tak zrezygnowaliśmy z wyjścia na szlak. Zadecydowała o tym głównie mgła – nawet jeśli dotarlibyśmy nad jezioro, to i tak nie bylibyśmy w stanie obejrzeć go w pełnej krasie. Schowaliśmy głowy w śpiwory i postanowiliśmy się porządnie wyspać. Po śniadaniu i kawie (którą poczęstowaliśmy także sąsiadów) zaczęliśmy schodzić do miasta, oglądając tym razem dolinę rzeki Karakol w zupełnie zimowej scenerii.

Latem dolina Karakolu daje dużo większe pole do popisu. Nas ograniczały głównie temperatury i krótki dzień, ale gdyby nie to, zdecydowanie zaszlibyśmy dalej i wyżej. Możliwości urozmaicenia trasy jest sporo. Niedaleko moreny w prawo odbija niezaznaczona na mapie ścieżka prowadząca na jeden z okolicznych szczytów. Trasa wydaje się króciutka, lecz wspina się mocno w górę – trzeba wdrapać się na wierzchołek o wysokości ponad 3700 m n.p.m., mamy więc do pokonania ok. 700 m przewyższenia.

Także po dotarciu do czoła lodowca można kontynuować marsz. Ścieżka omija lodowiec z lewej strony i zamienia się w dość stromy szlak prowadzący na pobliski szczyt (ponad 4200m wysokości), a potem powraca do drogi inną doliną kilka kilometrów poniżej moreny. Dla przeciętnego turysty trasa jest nie do pokonania w jeden dzień – jest to pętla o długości około 40km z 1800m przewyższenia. Na szczęście przed moreną i na niej można znaleźć przyjemne trawiaste łączki, idealne na obóz. W miejscu, gdzie szlak łączy się z drogą, znajduje się spore wypłaszczenie z dużą ilością drewna na ognisko. Stoi tam spory biały namiot, trudno więc pomylić to miejsce. W obu dolinach nie ma problemu z dostępem do czystej wody. Widoki ze szczytu z pewnością są spektakularne, bo przed nami rozciąga się morze niedostępnych gór, z których większość ma ponad 4000m n.p.m.

Innymi ścieżkami można przeprawić się do położonej dalej na zachodzie doliny Jeti Oguz lub szlakiem prowadzącym nad jezioro i dalej przez przełęcz przedostać się do Altyn Araszan. Także znad samego jeziora da się wyjść na okoliczne czterotysięczniki. Generalnie możliwości jest mnóstwo, jednak najlepiej da się je wykorzystać wtedy, gdy jest ciepło, a dni są długie. Dlatego też jeśli kiedykolwiek wrócimy do doliny Karakolu, to będzie to latem.

Blog domowy – warto poczytać