Annapurna za mgłą, czyli jak naprawdę wyglądają Himalaje

Przyjechaliśmy w góry. Już trochę zmęczeni azjatyckim kurzem, brudem i hałasem chcieliśmy od tego odpocząć, pooddychać czystym powietrzem w ciszy i spokoju. Jak się okazało, o czyste powietrze nie było wcale tak łatwo.

Trasa dookoła Annapurny to 200 km górskich dróg i ścieżek. Na dobrą sprawę rozpoczyna się w Besisachar – małym, okropnym miasteczku na wysokości ok. 900m n.p.m.. Droga powoli wspina się i oddala od cywilizacji, by w kulminacyjnym punkcie osiągnąć wysokość 5416m n.p.m. i ponownie leniwie opaść na ok. 900m n.p.m.

Region Annapurny to obszar chroniony, dzięki czemu musimy zapłacić dużo dolarów za możliwość wejścia na jego teren. Nie jest to jednak park narodowy, a tzw. Conservation Area. Nie będziemy tutaj zagłębiać się w słuszność i ideę tego projektu. Zaznaczymy jednak, że granica obszaru chronionego przez znaczną część trasy przebiega tuż obok szlaku.

Dzięki temu możemy podziwiać parkingi z ciężkim sprzętem tuż po drugiej stronie rzeki. Słuchać odgłosów kamieniołomów, które, czy tego chcemy czy nie, zagłuszają dźwięki przyrody. To na szczęście tylko przez chwilę – jeden, góra dwa pierwsze dni trekkingu. Dalej ładna, równa droga po drugiej stronie rzeki nie została jeszcze pociągnięta. Potem możemy cieszyć się pięknym widokiem na góry, czystym powietrzem i spokojem. O ile w ciągu ostatnich kilkunastu godzin padał deszcz.

W przeciwnym razie powietrze można gryźć. Zanieczyszczenie powietrza jest w tym kraju ogromnym problemem. Co ciekawe, problem ten nie znika po wyjeździe ze stolicy, ani nawet po opuszczeniu średniego miasta. Brudne, zapylone powietrze towarzyszyło nam przez ładnych kilka dni przed przełęczą i niestety szybko wróciło wraz z pierwszymi oznakami cywilizacji od razu po przejściu przez przełęcz. Pył wchodzący do oczu, nosa i gardła, uporczywie drażniący wszystkie błony śluzowe, powodujący okropną suchość w ustach, ból głowy i utrudniający oddychanie, towarzyszył nam aż do Manang. To ostatnie miasteczko przed przełęczą, na wysokości 3560 m n.p.m.. Nie wiemy, czy tutaj zawsze zaczyna się czyste powietrze, czy po prosu my mieliśmy szczęście z brakiem szczęścia do pogody. Wieczorami prawie codziennie padał tu deszcz, który spłukiwał wszystkie unoszące się pyły. Dzięki temu po raz pierwszy mogliśmy cieszyć się ostrym i wyraźnym obrazem gór.

Po przekroczeniu przełęczy jeszcze tego samego dnia ujrzeliśmy chmurę pyłu przykrywającą doliny po drugiej stronie. Widoki po raz kolejny uratował deszcz- grzmoty i burze słyszeliśmy wyraźnie schodząc do miasteczka. Dzięki temu następnego dnia mogliśmy oglądać czyste, choć zachmurzone niebo. I wyraźnie zobaczyć góry, które były dalej niż kilometr czy dwa. Przez trzy kolejne dni towarzyszył nam deszcz i wiatr. I mimo, że nie raz przemokliśmy kompletnie, wiatr przewracał nas na rowerze, a chmury zasłaniały znaczną część widoku, to cieszyliśmy się na ten deszcz jak dzieci, bo przynajmniej na kilka kolejnych dni uwolnił nas od strasznej zmory Nepalu – wszechobecnego pyłu. Bo mogliśmy podziwiać prawdziwy krajobraz, a nie przykryty mgłą. Bo mogliśmy spokojnie odetchnąć bez wdychania pyłu.

I wiecie co – nie jesteśmy w górach nowicjuszami. Poradników dotyczących sprzętu i pakowania plecaka przeczytałam w życiu mnóstwo i sama mogłabym niejeden napisać. Wydawało nam się, że mamy ze sobą wszystko, co niezbędne, i niewiele rzeczy z kategorii tych, które chyba mogą się przydać. Zawartość naszego bagażu skonfrontowaliśmy nawet z plakatami edukacyjnymi porozwieszanymi w różnych miejscach obsługujących turystów udających się na trekking. Finalnie zapomnieliśmy o jednej, bardzo ważnej rzeczy. I nikt nigdzie o tym nie napisał, nikt nie przypomniał. Wiecie o czym? O tym, że powinniśmy zabrać maseczkę antysmogową w Himalaje!

Po raz pierwszy wrzucamy na bloga zupełnie surowe zdjęcia, które nie widziały Photoshopa ani innego tego typu programu. Przez to zdjęcia nie są ani ładne, ani kolorowe, ani też nie ogląda się ich super przyjemnie. Ale tak właśnie wygląda połowa trekkingu w Himalajach. Jest brzydko, właściwie nic nie widać. Jest nieprzyjemnie. Trzeba wyjść naprawdę wysoko, żeby powietrze stało się klarowne, i dopiero wtedy widoki stają się cudowne. Musieliśmy sporo się nawspinać, żeby zobaczyć Himalaje w pełnej krasie.

Nie wiem czy nikt nigdy o tym zapyleniu nie napisał, czy ja nie znalazłam o tym żadnych informacji, czy po prostu mieliśmy pecha. Ale przez pierwszy tydzień poważnie baliśmy się, czy w ogóle te góry zobaczymy. I tęskniliśmy za górami w Europie, za czystym powietrzem i ostrym obrazem, zastanawiając się, po co właściwie przyjeżdżać w te Himalaje.

Wszystkie fotografie są robione obiektywem stało ogniskowym, bez zooma, o polu widzenia podobnym do ludzkiego oka. To znaczy, że obiekty na zdjęciach – te bliższe i te dalsze – wyglądają tak, jak my je widzieliśmy. Te na pierwszym planie znajdują się w niewielkiej odległości od aparatu.

Blog domowy – warto poczytać