Panie, którędy na Thamel? – czyli spostrzeżenia po pierwszych dniach w Nepalu

Zazwyczaj staramy się pisać o odwiedzanych miejscach, kiedy spędzimy tam już trochę czasu albo nawet kiedy już wyjedziemy i nasze myśli zdążą się jakoś poukładać, tak żeby nie pisać pod wpływem impulsu, żeby było w miarę obiektywnie, żeby trochę ochłonąć i spojrzeć na wszystko z dystansu. No właśnie, STARAMY SIĘ, to bardzo dobre określenie, bo często jest tak, że te myśli jak na złość nie chcą się poukładać i że nie potrafimy danego miejsca jednoznacznie ocenić nawet z perspektywy czasu. Tak było między innymi z Laosem, o którym prawie nic nie napisaliśmy na blogu, bo wciąż nie wiemy, jak ugryźć ten temat. Było też wiele miejsc, które naprawdę nas oczarowały (szczególnie w Chinach), ale o których wtedy nie zdążyliśmy napisać. Teraz, po tak długim czasie, po prostu trudno jest się za to zabrać.

W przypadku Nepalu nie zamierzamy czekać, aż nasze myśli rozmyją się i zapomnimy, co chcieliśmy napisać. Na pewno kraj niejednokrotnie nas jeszcze zaskoczy (i pewnie też zmęczy i rozczaruje), ale jak na razie podoba nam się bardziej niż się spodziewaliśmy.

Pierwszą wyraźną różnicą są oczywiście ludzie. W Azji Południowo-Wschodniej nie dało się z nimi zupełnie porozmawiać ani wejść w bliższy kontakt. I szczerze mówiąc – zaczynaliśmy się obawiać, że tak jest wszędzie, że to my mamy jakieś chore oczekiwania co do napotkanych osób i że po prostu ubzdurało nam się, że w innych krajach ludzie byli bardziej rozmowni. Przylatując do Nepalu baliśmy się, że tutaj będzie tak samo. Okazało się jednak, że ta obojętność to nie kwestia globalna. Nepalczycy jak za dotknięciem magicznej różdżki wybudzili nas z letargu. Tutaj jest zupełnie inaczej. Można podejść do kogokolwiek na ulicy i odbyć ciekawą rozmowę. Uśmiechy są w końcu szczerze, zainteresowanie drugim człowiekiem nie jest udawane. Nepalczyków da się wyczuć, da się odczytać ich mowę ciała, da się wkupić w ich łaski. Tego mi brakowało przez ostatnie dwa i pół miesiąca, od momentu jak wjechaliśmy do Laosu.

W ciągu ostatnich paru dni dowiedziałem się więcej o Nepalu niż w dwa i pół miesiąca o Laosie, Kambodży i Tajlandii razem wziętych. Ludzie opowiedzieli mi o swojej kulturze, o górach, o trzęsieniu ziemi i jego następstwach, o kuchni, o problemach ekonomicznych. W końcu – co dziwne – znowu zapamiętuję twarze (które jakoś mi przez ostatnie miesiące umykały), w końcu znowu mam chęć zadawać pytania.

Ze wszystkich ludzi najlepszy jest oczywiście nasz host – Madhukar. Parę miesięcy temu pisaliśmy do niego w sprawie naszej paczki z Chin, ostatecznie jej do niego nie wysłaliśmy, ale umówiliśmy się, że spotkamy się po przyjeździe. I co? Dzień przed przylotem widzimy wiadomość od niego, że czeka. Byliśmy zbyt zabiegani, że zapomnieliśmy do kogokolwiek napisać, a sprawa jak widać rozwiązała się sama.

Madhukar jest zapalonym rowerzystą i działaczem społecznym. Bierze udział w różnych projektach odbudowy po trzęsieniu ziemi, uczy japońskiego, a poza tym prowadzi z żoną mają restaurację, w której się stołujemy. Mamy u niego mały, przytulny pokoik i dobrze nam tutaj.

Dla Madhukara nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli czegoś potrzebujemy, zaraz znajduje rozwiązanie. Jeśli coś się zepsuło, to któryś z jego znajomych będzie wiedział jak to naprawić, trzeba tylko odwiedzić odpowiedni warsztat. Kiedy powiedzieliśmy mu, że zamierzamy objechać Annapurnę na rowerach, nie był wcale zdziwiony. Nie próbował nas odwieść od tego pomysłu, wręcz przeciwnie – wyciągnął telefon i pokazał nam filmik, jak sam zrobił dokładnie to samo z kolegami z klubu rowerowego. Jednego dnia zabrał mnie także na swoje lekcje. W jednej że szkół – będącej również sierocińcem dla dzieci, które straciły rodziców w trzęsieniu ziemi – dostałem od razu propozycję pracy jako wolontariusz.

Faktycznie wszędzie widać skutki ubiegłorocznego trzęsienia. Madhukar zabrał mnie do najstarszej części miasta i pokazał popękane ściany domów i podpierające je belki. Na ulicach leży gruz, a nad rzeką wciąż mieszkają ludzie w namiotach i skleconych z byle czego barakach.

I nie można ukrywać – Nepal to wciąż kraj trzeciego świata. Kathmandu wygląda tak samo, jak wielkie indyjskie miasta – może jak Kalkuta albo Bombaj. Ruch uliczny jest chaotyczny, domy stoją stłoczone w nieładzie, a na większości dróg brakuje asfaltu. Jest biednie, widać rozwarstwienie społeczne, tu i ówdzie siedzi jakiś żebrak, walają się kupy śmieci.

Ale nie przeszkadza nam to. Przeszkadzało nam w Laosie i w Kambodży, gdzie bieda wynikała w dużej mierze z lenistwa, gdzie ludzie mieli ogromne możliwości uprawy roli, a woleli siedzieć przed swoją bambusową chatką i pić piwo. Tutaj jest inaczej. Czuć, że coś tu się wydarzyło, że miała miejsce jakaś katastrofa. Ciężko jest się po takiej katastrofie pozbierać. Biednym ludziom w Nepalu możemy współczuć, ale nie mamy powodu, by ich za to obwiniać. Mamy wrażenie, że Nepalczycy to ludzie pracowici, i że prędzej czy później wyjdą na prostą.

Jedna z rzeczy, która nam się tutaj podoba, to zwyczaj częstowania gości herbatą, szczególnie że ta ichniejsza herbata z mlekiem jest naprawdę pyszna. Zdarzyło nam się to najpierw w turystycznych sklepach i mieliśmy wrażenie, że to taki sposób na przekupienie klienta – bo potem głupio wyjść z pustymi rękami. Ale zdarzyło mi się to też w obydwu szkołach, gdzie herbata była dodatkiem do porannych pogaduszek. Nawet patrząc na zachowanie sprzedawców w sklepach widać, że nie jest to zaplanowany chwyt marketingowy – bo herbaty nie dostaje każdy i nie od razu, tylko w pewnym momencie sprzedawca sam z siebie to proponuje. Mógłby wtedy klepnąć się w czoło i powiedzieć „cholera, zapomniałem poczęstować gości”, bo faktycznie ma minę, jakby popełnił klasyczne faux pas, ale nie mówi nic takiego, tylko wybiega ze sklepu w poszukiwaniu herbaty.

Pobyt w Kathmandu to dla nas czas odpoczynku. Przez ostanie dni przed przylotem raczej mało się wysypialiśmy i często musieliśmy pędzić. Wszystko było robione na ostatni moment. Wychodzi na to, że dopiero teraz mamy możliwość nieco odsapnąć. A odsapnąć jest dużo łatwiej, bo czujemy się tu nieco bardziej jak w domu. Nepalskie domy są pod względem konstrukcji i przeznaczenia nieco bliższe do naszych, polskich, niż te drewniane domki na palach w Azji Południowo-Wschodniej. Mają chronić przed zimnem i wiatrem, więc jak się zamkniemy w pokoju i schowamy do śpiworków, to czujemy się jak u siebie. To taki powrót do strefy komfortu. Noce faktycznie są chłodne, ale przyjmujemy to z radością. Nie kleimy się już od potu do siebie, do karimat i do namiotu. Nie musimy już wybierać pomiędzy dusznym wnętrzem moskitiery, a komarami grasującymi na zewnątrz. Chłód to bardzo przyjemna odmiana, chociaż jestem pewien, że prędzej czy później zatęsknimy za ciepełkiem.

Ostanie dni minęły nam również pod znakiem kombinowania, tworzenia planów, analizowania map, sprawdzania danych pogodowych. Niestety paczka z Chin nie dotarła do Nepalu i pewnie już nie dotrze, a były w niej przecież nasze plecaki, buty trekkingowe, ciepłe ubrania, śpiwór, termos i połowa apteczki. Musieliśmy więc od nowa przemyśleć nasze plany, zastanowić się, co jesteśmy w stanie zrobić z tym co mamy, a co potrzebujemy dokupić. Śpiwór się znalazł – wystarczyło zapytać Madhukara. W buty, rękawiczki i ciepłe gacie zdążyliśmy się już zaopatrzyć. Plecaki gdzieś wypożyczymy, ale będą nam potrzebne dużo później. Wszystko się jakoś załatwi.

Krok po kroczku plany klarują się. Jeszcze tylko jakieś drobne poprawki w rowerach, podział bagażu na to, co jest nam potrzebne na szlaku, a co nie, i będziemy mogli wyruszać. Pierwszy cel – Annapurna. Bądźcie na bieżąco, bo czekają na niesamowite widoki i pewnie równie niesamowite przygody.

Blog domowy – warto poczytać