Jak zgubić i odzyskać aparat w najbardziej zaludnionym państwie świata

Zacznijmy od ustalenia faktów, albo bardziej nakreślenia pewnych prawidłowości, które zaobserwowaliśmy w Chinach.

Po pierwsze, wzdłuż chińskich dróg, a w szczególności w Ujgurskiej prowincji Xinciang, często i gęsto rozsiane są fotoradary. Co kilka lub kilkanaście kilometrów nad jezdnią na metalowych stelażach wiszą kamery oraz aparaty monitorujące ruch. Nie działają one jednak tak jak w Europie, gdzie fotoradar błyska fleszem tylko na samochody przekraczające prędkość: tutaj taki aparat robi zdjęcie każdemu samochodowi przejeżdżającemu pod bramką, bez wyjątku. Jadąc z miasta do miasta Wasz samochód zostałby więc nagrany i uwieczniony na zdjęciach kilkanaście razy. Jeśli kiedykolwiek będziecie narzekać na fotoradary w Polsce – pomyślcie o tym, że w Chinach robi się to na dużo większą skalę. Jadąc przez Xinciang zauważyliśmy, że kierowcy próbują unikać fotografowania na wszelkie możliwe sposoby. Jedni jeżdżą z opuszczoną osłonką, która normalnie miałaby ich uchronić przed słońcem, a tutaj po prostu zasłania ich twarz na zdjęciu. Inni zatrzymują się całkowicie przed fotoradarem, czekają aż wszystkie auta jadące z naprzeciwka ich wyminą, a potem zjeżdżają na lewy pas, bo wtedy czujnik fotoradaru ich nie wykrywa. Jeśli któryś rozmawia za kółkiem przez telefon, to pod fotoradarem opuszcza rękę, tak by nie było widać telefonu. I tak nieraz kilka razy w ciągu jednej rozmowy.

Druga prawidłowość to taka, że na tyle wszelkich dużych pojazdów – od pick-upów i busów poczynając, na tirach kończąc – umieszcza się wypisane wielkimi literami numery rejestracyjne. Zauważyliśmy to już wcześniej w Kirgistanie, w Chinach także się to praktykuje.

Trzecia rzecz to strefy czasowe w Chinach. Jako że kraj rozciąga się na olbrzymiej powierzchni, to znajduje się w aż trzech. Ta oficjalna to pekińska strefa czasowa, więc wszystko, co oficjalne, podaje się właśnie według niej: rozkłady autobusów, godziny otwarcia urzędów i tak dalej. W Xinciang według czasu słonecznego jest dwie godziny wcześniej niż według pekińskiego. Generalnie nigdy nie wiadomo, którego czasu ktoś używa, lepiej więc zawczasu zapytać.

27 listopada, godzina 23:45 czasu pekińskiego
Docieramy na wylot miasta, które jest notabene całkiem spore, a które na naszej mapie nie zostało nawet podpisane. Znajdujemy się jakieś 200km na wschód od Hotan. Przywiózł nas tutaj bogaty Chińczyk największą terenową toyotą, jaką mieliśmy dotychczas okazję jechać.
Na wylocie zaglądamy jeszcze do małego sklepiku, żeby kupić chusteczki – wciąż leczymy kirgiski katar. W sklepie stoją trzej panowie. Nie wiemy, który z nich tu sprzedaje, więc witamy się uprzejmym „assalam aleikum”. Próbujemy dogadać się po ujgursku z jednym z nich, ale jak się okazuje – on jest tutaj tylko klientem. Kupujemy sporą paczkę chusteczek za cztery juany i idziemy dalej, żeby łapać stopa.
Po chwili koło nas zatrzymuje się nieduża ciężarówka, a w niej dwóch panów, z którymi gadaliśmy w sklepie. Sami proponują nam podwózkę do Qiemo, czyli tam, gdzie chcieliśmy jechać. Nie wiemy, co panowie wiozą, ale z tylnej części paki wystaje kilka postawionych na sztorc wysokich, białych płyt.
Z tyłu kabiny nie ma siedzeń, tylko płaska platforma wyłożona dywanem. Gramolimy się tam i jako że czeka nas długa droga – zaraz po wymianie kilku słów próbujemy ułożyć się wygodnie do snu.

28 listopada, godzina 1:23 czasu pekińskiego
Ciężarówka zatrzymuje się nagle na poboczu drogi po przejechaniu mniej więcej 100 kilometrów. Kierowca pokazuje na widoczny w oddali czerwony neon i tłumaczy, że znajdują się tam rogatki policyjne. Oni, jako Ujgurzy, obawiają się, że chińska policja każe im zapłacić jakąś karę za przewożenie zagranicznych turystów, proponują więc, żebyśmy przeszli przez rogatki na piechotę. Mamy spotkać się za 10 minut po drugiej stronie. Kierowca, chcąc wyjaśnić o co mu chodzi, pokazuje na telefonie zegar, pamiętamy więc dokładnie, która była godzina.
Rozespani wyłazimy z kabiny. Zrzucamy plecaki na ziemię i bierzemy się za wiązanie butów. Jeden z Ujgurów zagląda na pakę. Przez kraty dostrzegamy teraz błyszczące w ciemności ślepia owiec. Po chwili ciężarówka odjeżdża.

Około godziny 2:00 czasu pekińskiego
Docieramy na rogatki. Okazało się, że niestety pan kierowca wysadził nas trochę przedwcześnie, bo do wielkiego świecącego neonu i posterunku policji mamy dobre 3 kilometry. Po drodze trochę klniemy na odległość, jaką mamy do przejścia, ale bardziej skupiamy się na przeanalizowaniu wszystkich możliwych scenariuszy tego, co może spotkać nas na rogatkach.
Obawiamy się, że nie będziemy w stanie porozumieć się z chińską policją i wyjaśnić im co tu właściwie robimy, spacerując sobie po autostradzie pośrodku pustyni, do tego o tak późnej porze.
Okazuje się jednak, że panowie na rogatkach wcale nie są zdziwieni naszym pojawieniem się. Zaglądają w paszporty (a dokładnie to w jeden, i to na ostatnią stronę), po czym pozwalają nam odejść. Pytają jeszcze, czy nie chcemy, żeby złapali nam podwózkę, ale tłumaczymy, że nieco dalej czeka na nas nasza ciężarówka.

Godzina 2:20 czasu pekińskiego
Jesteśmy już spory kawałek za posterunkiem. Minęliśmy zakręt, spodziewając się, że Ujgurzy, tak jak potrzebowali trzech kilometrów przed rogatkami, by uniknąć wzroku policji, stanęli w równie dużej odległości za nimi w oczekiwaniu na nas. Za zakrętem jednak niczego nie widać. Droga oświetlona jest rzędem latarni, a poza tym Księżyc stoi w pełni, ale nie możemy dostrzec nic przypominającego ciężarówkę.
Próbujemy złapać następnego stopa. Niestety o tej porze na drodze z rzadka przetaczają się tylko ogromne tiry. Jak dotychczas nie udało nam się złapać chińskiego tira – chyba nie chce im się zatrzymywać, jak już raz się rozpędzą.
Nasi kierowcy chyba nie pomyśleli, że przejście piechotą trzech kilometrów zajmie nam trochę więcej czasu niż im przejechanie tego samego ciężarówką. Pewnie poczekali jakiś czas i w końcu odjechali. Jesteśmy trochę zawiedzeni, bo liczyliśmy na to, że rano będziemy już w oddalonym o kilkaset kilometrów Qiemo.

Godzina 2:40 czasu pekińskiego
Stwierdzamy, że lepiej będzie, jeśli odłożymy dalszą jazdę do rana.
Na pustyni, jak to na pustyni, strasznie wieje i z każdą chwilą robi się coraz zimniej. Już jest poniżej zera, a do świtu temperatura jeszcze spadnie. Nie mając innego wyjścia złazimy z nasypu i chowamy się za oddalonymi nieco od drogi badylami. Wygląda na to, że ktoś ma tutaj swoje pole, bo po ziemi biegną równolegle ułożone węże nawadniające. Ciężko stwierdzić, co było tu uprawiane, bo na wystających tu i ówdzie uschniętych roślinkach nie ma pozostałości żadnych owoców.
Plus jest przynajmniej taki, że dzięki nawodnieniu możemy bez problemu wbić śledzie w pustynny piasek. Z tym jest zawsze problem, bo na pustyni śledzie albo nie chcą wejść, albo same wyłażą. Mimo nawadniania powierzchnia i tak jest strasznie pylista, więc wszystko, co na niej położymy, od razu się brudzi.

Gdzieś pomiędzy 3:30 a 4:00 czasu pekińskiego
Od dłuższego czasu leżymy już otuleni szczelnie w śpiwory i zapięci pod szyję. Nagle uświadamiam sobie, że ani w czasie marszu wzdłuż drogi, ani podczas rozbijania namiotu nie zwróciłem uwagi na to, czy mamy ze sobą aparat fotograficzny.
Iza zrywa się i przeszukuje namiot. Nie ma go ani w plecakach, ani pod nimi, ani nigdzie indziej. Wygląda na to, że kiedy rozespani naprędce wyłaziliśmy z ciężarówki, aparat został gdzieś w ciemnej kabinie.
Z początku jesteśmy przekonani, że odnalezienie aparatu pozostawionego w ciężarówce pośrodku jednej z największych pustyń świata będzie niemożliwe. O kierowcach i ich destynacji nie wiemy praktycznie nic, nie znamy zupełnie języka i nie wiemy, od czego zacząć poszukiwania. Mówię jednak Izie, by nie traciła nadziei. Przed zaśnięciem jeszcze przez długi czas staramy się znaleźć jakieś rozwiązanie. Próbujemy znaleźć na CouchSurfingu kogoś, kto zna angielski i być może mógłby nam pomóc przez telefon wytłumaczyć sprawę policji.

Godzina 11:55 czasu pekińskiego
Słońce stoi już wysoko i w końcu zaczyna ogrzewać zmarzniętą ziemię. To była prawdopodobnie najzimniejsza noc, jaką przeżyliśmy w tej podróży, mimo że nieraz spaliśmy już w górach i na śniegu. Kończymy składać namiot i pakować plecaki. Z CouchSurfingu niestety nie dostaliśmy żadnej pozytywnej odpowiedzi. Iza wpada na pomysł, żeby skontaktować się z hostelem, w którym spaliśmy w Kaszgarze.
Znajduję w portfelu wizytówkę z mapką, na której parę dni temu chłopak z hostelu zaznaczył mi parę punktów w mieście. Na odwrocie jest numer telefonu.
Odbiera dziewczyna, która mówi dobrze po angielsku. Wyjaśniam jej ze szczegółami, co się stało. Mówię, że za około pół godziny będziemy rozmawiać z policją i pytam, czy będzie w stanie wtedy wytłumaczyć im całą sytuację. Dziewczyna obiecuje pomóc.

Godzina 12:20 czasu pekińskiego
Docieramy na posterunek policji na rogatkach. Teraz pracuje tam już inna zmiana i nie ma tych, którzy widzieli nas w środku nocy. Nie za bardzo wiemy, od czego zacząć. Zaczynamy więc od pokazania paszportów. Próbujemy wytłumaczyć mundurowym, co się stało, ale bardzo szybko dochodzimy do wniosku, że łatwiej będzie po prostu zadzwonić jeszcze raz do hostelu.
Nie spodziewaliśmy się, jak znajomość chińskiego ułatwia życie. Co chwilę wymieniam się telefonem z panem policjantem, a dziewczyna po kolei wszystko tłumaczy.
Prawdopodobnie jedynym punktem zaczepienia, jaki mamy, jest… fotoradar. Pamiętamy z poprzedniej nocy, że mniej więcej na wysokości czerwonego neonu na przejeżdżającą ciężarówkę błysnął jaskrawy flesz. Prosimy policjantów o sprawdzenie monitoringu, dowiadujemy się jednak, że oni nie mają takiej możliwości – da się to natomiast zrobić na komendzie w najbliższym mieście.
Zostajemy załadowani do autokaru sypialnego, który akurat mijał rogatki. W środku oprócz dwóch kierowców nie ma nikogo. Pościel na większości łóżek jest rozkopana – najwidoczniej wszyscy pasażerowie już wysiedli. Do Minfeng mamy jakieś 15 kilometrów.

Około godziny 13:15 czasu pekińskiego
Panowie wysadzają nas w centrum miasta, które wygląda na dość puste. Zagadujemy pierwszego Chińczyka, jakiego spotykamy. W sumie to nie zagadujemy, tylko pokazujemy mu w naszym słowniczku obrazkowym radiowóz i budynek – czyli musi nam chodzić o komendę policji. Mamy według jego gestykulacji skręcić w lewo i następnie znowu w lewo… na drugim skrzyżowaniu. A może po dwóch minutach? Trudno powiedzieć.
Zanim docieramy do wyznaczonego celu zagadujemy jeszcze Ujgura pod sklepem. Ten wydaje się nieco bardziej rozgarnięty. Rysuje nam mapkę, według której mamy wrócić dokładnie tam, skąd przyszliśmy. Czyżby panowie z autokaru wysadzili nas pod samą komendą? Zawracamy, ale po drodze dla pewności pytamy jeszcze policjantkę na skuterze i dalej jeszcze trzech, a potem dwóch innych policjantów. Wygląda na to, że w końcu jesteśmy na dobrej drodze.

Godzina 13:40 czasu pekińskiego
Ostatni dwaj policjanci wprowadzają nas przez bramę na dziedziniec i dalej do budynku komendy. Wygląda jednak na to, że w całym budynku nie ma praktycznie nikogo. Parę telefonów i dowiadujemy się, że trwa właśnie przerwa obiadowa. Mamy zaczekać na dziedzińcu.

Godzina 14:00 czasu pekińskiego
Pojawiają się dwaj policjanci, którzy mówią jako tako po angielsku. Są bez mundurów. Każą nam przysiąść na murku, bo słoneczko ładnie przygrzewa, sami siadają na wyniesionych ze stołówki taboretach.
Z nimi jesteśmy już w stanie porozumieć się bez pośrednictwa tłumaczki, chociaż wciąż posiłkujemy się słowniczkiem obrazkowym i własnymi rysunkami. W międzyczasie dostajemy lagman od pań z policyjnej stołówki. Dobrze się składa, bo tak naprawdę jeszcze nic dzisiaj nie jedliśmy.
Panowie wykonują parę telefonów. Najwyraźniej kontaktują się z kimś, kto jest odpowiedzialny za obsługę monitoringu.
Zostajemy zaprowadzeni do samochodu jednego z panów. Nie wiemy, dokąd nas wiozą – przez myśl przechodzi mi nawet, że chcą nas zabrać do samego Qiemo. Okazuje się jednak, że w mieście jest jeszcze jedna, bardziej okazała komenda. Czyżby pierwszy napotkany Chińczyk także miał rację?

Około godziny 14:40 czasu pekińskiego
Wchodzimy do budynku. Jeden z policjantów zabiera nasz telefon – tutaj nie wolno robić zdjęć. Prowadzą nas do pokoju, w którym na ścianie wisi sześć wielkich ekranów, wyświetlających obraz z kamer w całym mieście. Na biurkach stoi kilka monitorów, na każdym włączony jest jakiś skomplikowany chiński program do obsługi tego wszystkiego.
Urzęduje tutaj wysoki pan, wyglądający jak nieco bardziej skośnooki Maciej Orłoś. Tłumaczymy mu, o której godzinie nasza ciężarówka mogła przejeżdżać przez rogatki. Pozwala nam podejść do komputera i przewijać nagranie wprzód i w tył. Po chwili zauważamy jednak, że po obu stronach drogi rosną drzewa – a my nie przypominamy sobie, byśmy je widzieli poprzedniej nocy w okolicach fotoradaru.
Dość długo zajmuje nam ustalenie, w którym miejscu znajduje się kamera, z której obraz oglądamy. W końcu dowiadujemy się, że znajduje się ona jakieś 10 kilometrów za rogatkami, a kilka kilometrów przed miastem. Mamy więc do przejrzenia całkiem spory kawałek nagrania – nie wiemy przecież, ile czasu nasi kierowcy na nas czekali.

Godzina 15:00 czasu pekińskiego
Widzimy ją! Biała ciężarówka z wystającymi z tyłu paki białymi płytami. Pod kamerą przejechała dokładnie o 1:55 czasu pekińskiego, a więc jeszcze zanim my zdążyliśmy dojść na rogatki. Kierowcy najwyraźniej nie czekali na nas zbyt długo.
Pan Orłoś zabiera się za poszukiwanie zdjęcia z fotoradaru, bo na nagraniu z kamery nie widać tablic rejestracyjnych. Wygląda jednak na to, że system szwankuje – na trzech różnych komputerach i w dwóch różnych programach nie udaje się załadować zdjęć. Zostajemy w końcu poinformowani, że najprawdopodobniej zdjęcia po prostu się nie zapisały. Jesteśmy przez moment trochę podłamani i zawiedzeni zawodnością chińskiego systemu.
Pan Orłoś nie poddaje się jednak. Sprawdza po kolei inne kamery rozmieszczone w mieście i znajduje w końcu taką, która skierowana jest w przeciwnym kierunku i znajduje się w bardziej oświetlonym miejscu. Po raz drugi zabieramy się do przeglądania nagrań.

Godzina 15:25 czasu pekińskiego
Jest! Nasza ciężarówka przejechała pod kamerą o 2:12 czasu pekińskiego. Teraz widać ją od tyłu, a od tyłu na pace widnieje wielki żółty napis – numery rejestracyjne! Bez trudu udaje się je odczytać. Jesteśmy nieco bliżej celu! Wszyscy udają się teraz do innego pokoju, a my zostajemy pozostawieni samym sobie na kanapie naprzeciwko wielkich, wiszących na ścianie ekranów.

Godzina 15:40 czasu pekińskiego
Wszyscy wracają do nas. Nie mają dobrych wieści – niestety nie udało się ustalić danych kontaktowych ani adresu kierowcy. Pan Orłoś wyświetla nam na telefonie listę informacji, ale nie rozumiemy nic oprócz numeru rejestracyjnego oraz dwóch znaczków, które jeszcze dzień wcześniej mieliśmy zapisane na kartce podczas łapania stopa. Te znaczki to nazwa miasta: Hotan. Wygląda na to, że ciężarówka zarejestrowana jest na firmę stamtąd, ale nic poza tym nie wiadomo. Policjanci mówią, że nic więcej nie mogą zrobić, ale pozwalają nam przekopiować sobie te informacje na wypadek, gdybyśmy sami chcieli cofać się do Hotan i tam szukać rzeczonej firmy. Sugerujemy, że może uda się znaleźć numer do niej w Internecie. Wszyscy ponownie znikają w drugim pokoju.

Godzina 16:00 czasu pekińskiego
Policjanci wracają do nas. W kwestii firmy niczego nie udało się ustalić, ale Pan Orłoś jakimś cudem zdobył zdjęcie z fotoradaru. Nie wiemy jak, nie wiemy skąd – ale jest i widać na nim wyraźnie naszych ujgurskich kierowców. Co więcej – tuż nad przednią szybą, rozciągnięty na długość prawie całej kabiny, widnieje… numer telefonu! Co prawda zdjęcie jest słabej jakości, ale już po paru próbach udaje się odczytać z niego właściwy numer telefonu – jest sygnał. Wszyscy w skupieniu wpatrują się w panią policjantkę, która z telefonem w ręku opiera się o róg naszej kanapy. Wreszcie ktoś odbiera.
– Assalam aleikum… – tyle w gruncie rzeczy rozumiemy z rozmowy. Po paru minutach pani odkłada telefon i tłumaczy, jak się sprawy mają. Wygląda na to, że panowie Ujgurzy nasz aparat mają, są obecnie w Qiemo i jutro będą wracać do Hotan, a jakoś popołudniu będą przejeżdżać przez Minfeng. Najlepiej więc dla nas będzie, jeśli tutaj poczekamy i jutro po prostu aparat w stosownym momencie odbierzemy.

Godzina 16:30 czasu pekińskiego
Wychodzimy z komendy. Pan policjant obdzwonił parę hoteli i znalazł taki, w którym mogą spać obcokrajowcy. Jasne, że moglibyśmy spać w namiocie, ale woleliśmy nie nadużywać wyrozumiałości policjantów, a poza tym przyszła pora żeby w końcu porządnie się umyć, wypocząć i wyspać w ciepełku. Zresztą pan policjant stargował dla nas cenę i nie jest wcale tak drogo – sto juanów, czyli jakieś 62 zł. Zostajemy odwiezieni do hotelu i resztę dnia spędzamy na łażeniu po mieście i wylegiwaniu się na łóżku. Zdjęć z Minfeng… nie mamy zbyt dużo.

29 listopada, godzina 13:04 czasu pekińskiego
Dzwonimy na policję, żeby dowiedzieć się, co mamy dalej robić – czy siedzieć w hotelu, czy może gdzieś pójść. Nasz Pan policjant, który jeszcze wczoraj całkiem komunikatywnie mówił po angielsku, oddaje telefon pani, która po angielsku mówi zdecydowanie gorzej. W tle słyszymy, jak oboje komunikują się po chińsku. Z rozmowy nic nie rozumiemy, mówimy tylko że przyjdziemy do nich – z nadzieją, że twarzą w twarz będzie łatwiej się dogadać.

Godzina 14:15 czasu pekińskiego
Opuszczamy hotel i idziemy na posterunek policji – ten pierwszy, na którym byliśmy wczoraj, bo za nic w świecie nie możemy przypomnieć sobie, gdzie był ten drugi. Napotkany przed posterunkiem pan policjant prowadzi nas do innego pana policjanta. Obaj nie rozumieją ani słowa po angielsku, a gdy pokazujemy im w słowniczku obrazkowym radiowóz i budynek, stwierdzają, że w Minfeng jest tylko jeden posterunek. Z tej rozmowy chyba nic nie wyniknie.

Godzina 14:48 czasu pekińskiego
Dzwonimy jeszcze raz do naszego Pana policjanta. Znowu sytuacja się powtarza – telefon trafia do rąk pani, która nie jest w stanie się wysłowić. Mówimy, że chcemy się z nimi spotkać. Ktoś ma zaraz po nas przyjechać – przynajmniej tak to rozumiemy. Po chwili przybiega do nas pan policjant, z którym dopiero co rozmawialiśmy na posterunku. Dzwoni do kogoś i podaje nam swój telefon. Dziwnym trafem w słuchawce słyszymy głos… tej samej pani, z którą dopiero co rozmawialiśmy. Czyżby była to jedyna znana mu osoba mówiąca po angielsku?
Tym razem z rozmowy wynika, że Panowie Ujgurzy mają być w Minfeng za godzinę. Mamy czekać na nich w hotelu. Stwierdzamy, że najpierw coś zjemy.

Godzina 15:55 czasu pekińskiego
Biegniemy w kierunku hotelu, żeby czatować przy drodze. Biegniemy, bo pierwszy raz zdarzyło nam się, żeby w chińskiej knajpie czekać na jedzenie 40 minut. Makaron i mięso wsunęliśmy bez gryzienia. Boimy się, że może się to odbić niestrawnością.

Godzina 16:28 czasu pekińskiego
Dzwonimy jeszcze raz na policję i prosimy, żeby tamci zadzwonili do Ujgurów i spytali, jak im idzie. Po kilkunastu minutach dzwonimy jeszcze raz. Pani informuje nas, że Ujgurzy… właśnie wyjeżdżają z Qiemo. Innymi słowy: komunikacja z panią jest na tyle trudna, że najwyraźniej poprzednim razem zrozumieliśmy coś zupełnie innego, niż chciała powiedzieć.
Wychodzi na to, że przed nami jeszcze parę godzin czekania. Resztę popołudnia spędzamy próbując wyciągnąć pieniądze z bankomatu, chociaż to też nie jest wcale łatwe: najpierw jedyny bank akceptujący karty inne niż chińskie odrzuca moją Visę, a gdy udaje nam się przelać pieniądze na MasterCarda, okazuje się… że we wszystkich bankomatach skończyła się gotówka. No co za złośliwość.

Około godziny 19:00 czasu pekińskiego
Stwierdzamy, że jeśli jeszcze dzisiaj chcemy wyrwać się z tego miasta, lepiej będzie poczekać na Ujgurów gdzieś na wylotówce. Idziemy dość daleko, a gdy w końcu zapada zmrok, siadamy na przystanku autobusowym i zaczynamy wypatrywać właściwej ciężarówki. Swoją drogą autobusy i tak wcale tutaj nie jeżdżą, bo nikt tu nie mieszka – ale skoro bloki już się budują, to i przystanki też już stoją.
Wraz z zapadnięciem zmroku robi się przeraźliwie zimno – jak to na pustyni – opatulamy się więc śpiworami i zaczynamy grać w karty. To całkiem zabawny widok dla mijających nas przechodniów.

Godzina 19:49 czasu pekińskiego
Dzwonimy jeszcze raz do Pana policjanta. Już chyba po służbie, więc nie ma jak wysłużyć się mówiącą dużo gorzej panią policjantką. Z tej rozmowy i tak nic nie wynika, stwierdzamy więc, że najlepiej będzie… wysłać do Ujgurów smsa przetłumaczonego na chiński w translatorze, licząc na to, że w ogóle znają ten język. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę – w smsie zwrotnym zostajemy nawet przeproszeni za opóźnienie. Niestety Ujgurom zostało jeszcze 150 km do przejechania.

Godzina 20:54 czasu pekińskiego
Tym razem to Pan policjant dzwoni do nas i pyta, gdzie jesteśmy. Gdy mówię mu, że siedzimy na przystanku i gramy w karty, odpowiada, że zaraz po nas podjedzie. Faktycznie po jakichś dziesięciu minutach pojawia się koło nas i każe wsiadać do auta. Nie wiemy, gdzie chce nas zawieźć.

Godzina 21:15 czasu pekińskiego
Zostajemy zawiezieni na rogatki policyjne – takie same, na jakich znaleźliśmy się prawie dwie doby wcześniej, tyle że po drugiej stronie miasta. Wychodzi na to, że ujechaliśmy przez ten czas 20 km – jak by nie było – na stopa.
Dowódca posterunku dostaje kartkę z numerem Ujgurów. W sumie na ich miejscu bym się trochę wystraszył, gdybym dostał telefon w stylu „halo, tu policja, czekamy na was”. Mają być na miejscu za jakieś pół godziny.

Godzina 22:00 czasu pekińskiego
Nareszcie! Uśmiechnięty Pan Ujgur wkracza na posterunek w swojej charakterystycznej czapie. Ma ze sobą aparat. Oczywiście pierwsze, co robimy, to pamiątkowe zdjęcie – albo raczej zdjęcia, bo zaraz po naszym aparacie przychodzi pora na smartfony Pana Policjanta, Pana Dowódcy Posterunku i jeszcze Pana Ujgura. Dla Pana Ujgura mieliśmy także prezent w postaci herbaty z górnej półki – między innymi dlatego, żeby następnym razem także chciało mu się fatygować i komuś pomagać.

Blog domowy – warto poczytać