Wyścig z czasem, czyli jak przywitała nas Malezja

To będzie opowieść o pechu, pośpiechu, złych i dobrych decyzjach, o szczęściu w nieszczęściu, ale także o wytrwałości, niepoddawaniu się do samego końca, o pozytywnym myśleniu i o nauczkach na całe życie. Ojejku, jak to brzmi. Ale tak właśnie było.

Zacznijmy od ustalenia pewnych faktów. Jest środa, a w sobotę lecimy do Nepalu. Tyle że lot mamy z Kuala Lumpur, od którego dzieli nas jakieś 800 kilometrów, jeśli nie więcej, a przed wylotem musimy jeszcze załatwić sporo spraw w mieście. Powiedzmy więc, że trochę nam się spieszy.

Przed Wami relacja na gorąco. Data dzisiejsza.

7:00 czasu tajskiego
Dzwoni budzik. Ja się zbieram do wstawiania całkiem sprawnie, ale Izę trzeba klepać i szturchać przez następne pół godziny, żeby otworzyła chociaż jedno oko. W końcu trzeba ją przekupić kawą. Jem śniadanie w postaci główki kapusty pekińskiej (nie, nie robię tego codziennie). Zabieramy się za składanie namiotu.

8:15 czasu tajskiego
Przełazimy z rowerami przez krzaki, te same przez które wleźliśmy tutaj poprzedniego wieczora. Ruszamy w kierunku Nakhon Si Thammarat. Do dworca mamy jeszcze parę kilometrów.

8:50 czasu tajskiego
Znajdujemy knajpę pod dworcem, jedyną, która zdaje się coś serwować. Zamawiamy śniadanie. Knajpa okazuje się też być jedyną w całej Tajlandii, w której kubek kawy jest większy niż miska zupy. I kosztuje od niej trzy razy więcej.

9:05 czasu tajskiego
Kupujemy bilety na stacji dla siebie (tanie) oraz dla rowerów (droższe). Korzystając z chwili czasu bierzemy jeszcze prysznic w dworcowej toalecie.

9:58 czasu tajskiego
Pociąg odjeżdża o czasie. Czeka nas kilka godzin jazdy na twardych drewnianych siedzeniach, bo to najniższa klasa pociągów w kraju. Gramy w karty. Iza ogrywa mnie 703 do 285, chociaż mogłem gdzieś w międzyczasie stracić rachubę.

14:30 czasu tajskiego
Pociąg dojeżdża na stację w Hat Jai, nieco opóźniony. Na peronie obok stoi skład kolei malezyjskich. To pewnie nasz. Pojedziemy nim prosto do Kuala Lumpur w wygodnym wagonie sypialnym. Według rozkładu mamy jeszcze półtorej godziny, idealnie żeby kupić bilety.

14:40 czasu tajskiego
Po zabraniu rowerów z wagonu cargo udajemy się do poczekalni. Zostawiam Izę przed punktem skanowania bagażu i idę zdobyć bilety. Pan w okienku mówi mi jednak, że miejsc do Kuala nie ma, możemy co najwyżej dojechać do Padang Besar, czyli na granicę.
– A w Padang będą miejsca do Kuala? – pytam, bo coś mi się kojarzy, że w Padang mają dostawiać więcej wagonów. Tak przynajmniej czytałem na stronie malezyjskich kolei.
– Dojedzie Pan do Padang, to sobie Pan kupi bilet do Kuala.
– No to poproszę dwa z rowerami.
– Nie ma.
– Czego nie ma?
– Wagonu cargo. Nie da się z rowerami.
– Zawsze się da! Już tak jechaliśmy parę dni temu, rowery stały obok nas!
– Ale to jest Super Express. Tutaj się nie da.
Próbuję coś wskórać, ale bez skutku. Kursuję parę razy pomiędzy Izą a okienkami. Idę jeszcze do pań z informacji, ale te mówią po angielsku gorzej niż panowie sprzedający bilety. W sumie to jedna z czterech mówi cokolwiek po angielsku, a i tak łazi do nich pytać o wszystko, bo sama nic nie wie. Dowiaduję się dokładnie tego samego. Jedyna nowa informacja to tabelka z rozkładem jazdy pociągu. O 16:55 ma być po tajskiej stronie granicy, o 17:30 ma odjeżdżać że stacji po stronie malezyjskiej. Trochę to nierealne, bo zważywszy na różnicę strefy czasowej, musiałby odjeżdżać zanim się tam w ogóle pojawi.

15:00 czasu tajskiego
Jeśli przyjąć, że coś im się porąbało w rozkładzie, oraz jeśli odpuścimy sobie obiad, siku i uzupełnienie zapasu wody, to mamy szansę zdążyć. Z jedną butelką wody mamy do przejechania prawie 60 km w upale. Ale co, my nie damy rady? MY?! Wsiadamy na rowery i już nas nie ma. Na mapę tylko rzuciliśmy okiem. Ważne, żeby wyjechać z miasta w odpowiednim kierunku, potem będziemy jechać za znakami.

17:00 czasu tajskiego
Tuż przed miastem Sadao spotyka nas niemałe zaskoczenie. Dotychczas kierowaliśmy się na przemian znakami „Border” i „Padang Besa” (to z „r” na końcu jest po stronie malezyjskiej, a bez po tajskiej), a tu drogi się rozjeżdżają. Czyli co, są dwa przejścia? A co jeśli to w Padang obsługuje tylko pociąg?
Szybki rzut okiem na mapę rozwiewa nasze wątpliwości: jest parking, są toalety, czyli musi to być normalne przejście graniczne.
Zerkam jeszcze na stronę kolei malezyjskich, bo coś mi się kojarzy, że był tam podany czas odjazdu pociągu z granicy. Jak wół stoi: 19:00, czyli mamy jeszcze godzinę. Ufać tajskiej informacji na dworcu w Hat Jai, czy malezyjskiej stronie? To malezyjski pociąg, to oni muszą mieć rację.
Do granicy pozostało 12 kilometrów.

17:30 czasu tajskiego
Ostatni odcinek dał się nam we znaki: raz pod górę, raz w dół. Pedałujemy ostatkiem sił, pot leje się z nas strumieniami, a w bidonach już ani kropli wody. Wyprzedzam Izę, rzucam rower pod jakimś sklepem i wbiegam do środka wołając: „wody, wody!”. Iza dogania mnie i kupiona butelka znika po paru sekundach.

17:40 czasu tajskiego
Docieramy na granicę i dosłownie rzucamy rowery pod budką kontrolną. Mamy 20 minut, żeby znaleźć się po drugiej stronie, wymienić pieniądze i kupić bilety. Biegnę zająć miejsce w kolejce, Iza wyciąga paszporty i na kolanie wypełnia Karty Wyjazdowe. Kolejka jest spora; mam chwilę, żeby przestawić czas w zegarku o godzinę naprzód.

18:50 czasu malezyjskiego
Mamy tajskie pieczątki! Wsiadamy na rowery i pedałujemy nie zważając na nikogo. Przyzwyczajeni jesteśmy z innych granic, że paszport trzeba pokazać parę razy, ale póki nikt nas nie goni to chyba nie jest źle. Pociąg wydaje się coraz bardziej nierealny.

18:55 czasu malezyjskiego
Pani w hidżabie wbija nam do paszportów wielkie pieczątki z napisem „Zezwolenie na przebywanie na terenie kraju do 90 dni”. Chętnie byśmy zostali, ale nie tym razem. Gdzie ten cholerny dworzec?!

19:00 czasu malezyjskiego
Od dworca dzięki nas wielki mur i parę peronów. Zostawiam Izę z rowerami, bo nie ma ich co ciągnąć na drugą stronę zanim nie dowiemy się, czy jest w ogóle sens to robić. Wbiegam po schodach i biegnę przez dwustumetrową kładkę. Pode mną piętrzą się kontenery czekające na transport. Pociąg faktycznie stoi, ten sam który widzieliśmy parę godzin wcześniej w Hat Jai. Kiedy przebiegam dokładnie nad nim, wydaje przeraźliwy gwizd. A więc odjeżdża o czasie.
Biegnę do kasy łudząc się, że ten gwizd nie był tym, czym był. Według Pani w okienku rano będzie jechał elektryczny ekspres, ale roweru się do niego wsadzić nie da. Do tego o dziewiętnastej też nie – wagonu cargo nie podłączają.

19:05 czasu malezyjskiego
Iza siada na betonie tyłem do mnie. Nie wiem, czy jest bardziej zrezygnowana, czy raczej po prostu wycieńczona. Ja siadam na schodkach kładki i zerkam na mapę, ale sam nie wiem, co chcę z niej wyczytać.
Decydujemy, że w gruncie rzeczy zamiast marnować czas, lepiej będzie coś w końcu zjeść. Może wtedy coś wymyślimy.

19:15 czasu malezyjskiego
Znajdujemy otwartą knajpkę, chociaż miasteczko jest opustoszałe i wszystko inne jest zamknięte na trzy spusty. Nad wejściem wisi menu obrazkowe, do tego z podpisami – w końcu! – w naszym alfabecie. Ślina mi cieknie na widok napisu „nasi goreng”. Nareszcie, tyle razy o nim czytałem! Trochę jednak czuję się rozczarowany, bo według obrazka to dokładnie to samo, co laotański/khmerski/tajski smażony ryż, i od razu wnioskuję, że malezyjska nazwa oznacza dokładnie to samo. Decyduję się na widoczne obok „mee goreng”, czyli, jak się domyślam, nie ryż, a smażony makaron. Iza ostrożnie wybiera zupę. Kiedy jedzenie ląduje na stole, od razu czuć, że to muzułmański kraj. Tylko muzułmanie potrafią tak gotować.

20:30 czasu malezyjskiego
Najedzeni i napici opuszczamy lokal. Tajski internet, który jeszcze tutaj działa, podpowiedział mi, że gdzieś wzdłuż głównej ulicy mają znajdować się dwa biura sprzedające bilety autokarowe. Wszystko jest jednak pozamykane. Robimy małe zakupy „na czarną godzinę”. Wracamy pod przejście graniczne i skręcamy w drogę, gdzie wcześniej widzieliśmy znak „Stesan Bas”. Użyteczne określenie, może się jeszcze przydać.

20:58 czasu malezyjskiego
Dworzec autobusowy jest ciemny i pusty. Siedzimy na betonowym murku grzebiąc w Internecie. Według strony jednego z przewoźników ostatni autokar odjechał godzinę temu. Drugi przewoźnik w ogóle nie dojeżdża do Padang, co najwyżej do Kangar, stolicy prowincji, oddalonej o 34 km. Chcemy sprawdzić rozkład jazdy, ale tajski internet zawodzi i wszystko ładuje się w żółwim tempie. W międzyczasie czytamy jeszcze jakieś artykuły, które mieliśmy wcześniej otwarte w przeglądarce, i nie możemy się nadziwić, jakie bzdury ludzie wypisują w internecie.

21:09 czasu malezyjskiego
Strona w końcu się załadowała. Według ostatniej tabelki do Kuala odjeżdżają autokary głównie rano… i jeszcze jeden dziś wieczorem. Za niecałe dwie godziny. Od Kangar dzielą nas 34 kilometry. Co, my nie zdążymy? MY?!

21:20 czasu malezyjskiego
Nalaliśmy wody do butelek z przydrożnego filtra za cenę 50 malezyjskich groszy. Mamy godzinę i 40 minut. Możemy ruszać.

21:45 czasu malezyjskiego
Doganiam Izę, która pruła w ciemności gdzieś przede mną. Wyprzedzając ją rzucam tylko:
– Wiesz co mnie najbardziej cieszy? Że wczoraj dopompowaliśmy koła.
I znikam w ciemności.
Ale były to słowa wypowiedziane w złym momencie. W BARDZO złym momencie. Po kilkunastu sekundach słyszę za sobą znajomy klakson. Hamuję ostro i wracam do Izy.
Kapeć. Akurat teraz. A dopiero co cieszyłem się, że od miesiąca nie złapaliśmy żadnego, nawet kambodżańskie drogi nas oszczędziły.
Mój rower ponownie ląduje na ziemi. Pompka w ruch, aż mi ręce cierpną. Coś jednak puszcza. Nie jestem w stanie przekroczyć 30 psi, a na tym nigdzie nie zajedziemy.
Na krótką chwilę dopada mnie rezygnacja. Nawet mnie, chodzące uosobienie optymizmu. Ta chwila na szczęście jest bardzo krótka, nie mamy przecież czasu na smutki.
– W ile czasu jesteśmy w stanie zmienić dętkę?
– Są w niebieskim pudełku.
– Zdejmuj sakwy.
Tak wygląda nasza rozmowa. Nie mamy nawet czasu na zadawanie niepotrzebnych pytań. Zawartość sakwy z dętkami ląduje na poboczu, rower już jest odwrócony, koło się odkręca. Nawet nie sprawdzamy, gdzie pojawiła się dziura ani czy w oponie nie ma jakichś igieł.

22:04 czasu malezyjskiego
Siedzimy z powrotem na rowerach. Dętkę z rozpędu nadmuchałem do 95 psi, więc jedziemy nasłuchując, czy zaraz coś nie strzeli. Zostało 24 km. Jeśli utrzymany dobre tempo, będziemy w mieście na czas. Jeśli się pospieszymy, może nawet uda nam się znaleźć dworzec.

22:53 czasu malezyjskiego
Miasto jakby się już zaczęło, ale czy to centrum? I czy mamy czas zerknąć na mapę? Czy mapa powie nam, gdzie jest dworzec?
Przejeżdżamy koło jakichś facetów siedzących przy stoliku.
– Excuse me! EXCUSE ME!!! STASEN BAS?!
Panowie zgodnie wskazują w jednym kierunku. Czyli nauka nie poszła w las, fraza się przydała. Pędzimy na czuja we wskazanym kierunku.

22:57 czasu malezyjskiego
Jest coś, co wygląda jak dworzec, a na nim coś, co wygląda jak autokar. Zdążyliśmy! I to 3 minuty przed planowanym odjazdem!
Biegnę do okienka.
– Macie miejsca? Dwa z rowerami proszę!
Pani ma minę, jakby się przesłyszała. Odwraca się do siedzącego za nią Pana, który jest chyba kimś ważniejszym i który ma minę, jakby zrozumiał wyraz „bicycle”, tyle że nie do końca uwierzył własnym uszom. Zaciąga się fajką.
– Z rowerami? Hmm… Nie ma miejsca!
– Jest, jest! Nie potrzeba dużo miejsca!
Pojawia się Pan kierowca i we dwóch dumają nad sytuacją.
– Bagażnik jest za mały! Nie zmieszczą się!
– Wszystko się zmieści! Odkręcimy koła i wszystko się zmieści!
Zaczynam intensywnie gestykulować próbując pokazać panom, co zamierzamy zrobić, ale spojrzenie na Izę jest dla panów chyba bardziej obrazowe. Sakwy i koła leżą już porozrzucane na chodniku. Iza mocuje się z kierownicą.

Cóż, czasami trzeba być stanowczym.

23:38 czasu malezyjskiego
Udało się. Autokar rusza. Rowery stoją na sztorc w jakimś tajnym schowku, a nas czeka długa nocna jazda do Kuala Lumpur. Jeśli ktoś nam kiedyś powie, że coś jest niemożliwe, to zaśmiejemy mu się w twarz. I zrobimy to, nieważne w jaki sposób.

Blog domowy – warto poczytać